Recenzja filmu

Miłość bez ostrzeżenia (2023)
Rebecca Miller
Peter Dinklage
Anne Hathaway

Syreni śpiew

Film wyraźnie próbuje wskrzesić blask królującego w latach 90. i 00. gatunku, który później stracił zainteresowanie widzów, a tym samym filmowców. Miller jest zbyt inteligentną reżyserką, by nie
Syreni śpiew
Na film otwarcia Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie zazwyczaj wybierane są tytuły lżejsze od tych startujących w rozgrzanym politycznie konkursie – za to z nazwiskami, które dodałyby blasku gali otwarcia. Tak było i w tym roku, kiedy pokazano "She Came to Me", komedię romantyczną z dwiema laureatkami Oscara w obsadzie (Anne Hathaway i Marisą Tomei), znanym z "Gry o tron" Peterem Dinklage’em oraz Joanną Kulig, rozchwytywaną na arenie międzynarodowej po występie "Zimnej wojnie". W Stanach nagrała już dwa seriale, "She Came to Me" to jej pierwszy amerykański film. I to u nie byle kogo: reżyserka i pisarka Rebecca Miller, nagrodzona w Sundance za "Własne tempo – trzy portrety", a w Polsce znana głównie z "Planu Maggie", jest przy tym córką legendarnego amerykańskiego dramatopisarza Arthura Millera (niedawno poświęciła ojcu pełnometrażowy dokument) oraz żoną samego Daniela Day-Lewisa

Jest to o tyle ważne, że opisywanie silnych męskich osobowości, szczególnie tych ze świata artystycznego, to motyw powracający w tworzonych przez Miller filmach. Pozbawione są one jednak walecznego ostrza Me Too, obnażając raczej iluzoryczność męskiej dominacji oraz niemoc i kruchość tak zwanych "wielkich mistrzów". W "She Came to Me" jest podobnie. Steven (Dinklage) to znajdujący się w kryzysie twórczym kompozytor operowy, borykający się z długą listą fobii społecznych oraz generalną niewiarą we własny talent. Chmurny pan i jego artystyczne rozterki – motyw znany z połowy filmów Woody’ego Allena oraz rzeszy jego epigonów – nie jest jednak centralnym punktem tej opowieści. Reżyserka wykorzystuje go raczej jako pretekst, by wprowadzić kolejnych, nie mniej ważnych bohaterów, których problemy wcale nie krążą wokół artysty.

Jego żona Patricia (Hathaway) jest psychoterapeutką z nasilającą się obsesją czystości – wolałaby sprzątać niż słuchać pacjentów. Jej syn Julian (Evan Ellison) związał się z nieco młodszą Teresą (Harlow Jane) – zakochane w sobie nastolatki są w wieku, w którym zdecydować muszą o własnej przyszłości. Presję wywiera nie tylko zamożna rodzina Juliana, ale i rodzice Teresy. Jej matka, Magdalena, w którą wciela się Kulig, to stłamszona problemami materialnymi i wczesnym macierzyństwem emigrantka z Polski. Zdominowana przez nieznoszącego sprzeciwu męża (Brian d'Arcy James), tylko czasem potrafi znaleźć siłę, by huknąć po polsku na córkę – miłość wyraża, przelewając na nią własną gorycz. 

Dwie rodziny o różnym kapitale kulturowym złączy (i rozdzieli?) miłość ich dzieci, rywalizacja będzie miała jednak zupełnie inny charakter niż w polskich "Teściach". Szczególnie, kiedy mieszankę klasowo-rasowo-wyznaniową dopełni pojawiająca się ni stąd, ni zowąd Katrina (Marisa Tomei). Mieszkająca na łodzi tajemnicza kobieta wychodzi na ląd w celu polowania na mężczyzn – skojarzenia z syreną są jak najbardziej na miejscu. Choć scenariusz jest pomysłowy, to w mnogości postaci i ich wzajemnych uwikłań nie zostało miejsca na ich pogłębienie. Stąd bohaterowie ukazani są dość stereotypowo: polska sprzątaczka, rasista w stroju konfederata, perfekcyjna pani domu… Najlepiej wypada  wcielająca się w tą ostatnią Hathaway, która zresztą również film wyprodukowała. Bawi się tu swoim nieskazitelnym wizerunkiem i po raz kolejny – jak w świetnym występie w "Ocean’s 8" – bezbłędnie trafia w komediowe tony. 

Te niestety nie wybrzmiewają w "She Came to Me" zbyt często – jak na komedię romantyczną jest tu niezbyt śmiesznie i mało romantycznie. A przecież film wyraźnie próbuje wskrzesić blask królującego w latach 90. i 00. gatunku, który później stracił zainteresowanie widzów, a tym samym filmowców. Miller jest zbyt inteligentną reżyserką, by nie rozumieć, że nie stało się to bez przyczyny. Wie, że mnostwo wody upłynęło odkąd Harry poznał Sally i zmieniły się reguły uwodzenia, wzorce męskości i kobiecości. Nie sposób powielać już tych samych standardów urody, zamrażać ich w wiecznej młodości czy białej, zamożnej bańce. Świadomość szkodliwości schematów, które budują w głowie tego typu produkcje (ciekawie opowiadał o tym dokument Elizabeth Sankey "Komedia romantyczna") wyraża w filmie postać grana przez Tomei – aktorkę, która sama zjadła zęby na rom-comach. Uzależnienie od miłości ekranowej "syreny" nie wzięły się znikąd. 

Ale i ona dostaje szansę na szczęście, bo Miller zdecydowanie lubi swoich bohaterów i chce dać im się spełnić w konwencji, w którą sama wchodzi tylko połowicznie. Najciekawiej robi się zresztą wtedy, kiedy służy ona nie do poprawy samopoczucia widza, a krytyki społecznej. Kiedy punktuje rasizm oraz klasizm, gdy odsłania absurdy systemu prawnego w USA, szczególnie dotyczącego tzw. "wieku zgody" oraz iluzoryczność amerykańskiego snu. Po tym wszystkim próbuje jednak wiarę w możliwość jego spełnienia ocalić – tylko kto byłby skłonny w taki finał uwierzyć?
1 10
Moja ocena:
5
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones